… szczypta baśni i legend

Na podstawie książki
"Sagen und Schwänke aus Natangen" Horsta Schulza
W tłumaczeniu Edyty Kanclerz
Opracowali wraz z młodzieżą
Jacek i Iwona Kostkowie

Tajemnica Młyńskiego Stawu

Dawno, dawno temu, gdy siedem wzgórz porastał nieprzebyty bór, pośród stawów u brzegu Młynówki pierwsi mieszkańcy postanowili założyć osadę, której nadano nazwę Landsberg. Pochodzili oni z Niemiec, a przewodzili im pracowity Herman i dobrotliwy Albert. W pocie czoła wznosili palisadę, która miała chronić ich przed napadami dzikich Prusów, karczowali lasy, budowali pierwsze domostwa. Stanął wówczas także i kościół. Ale cóż to za kościół, który nie ma dzwonu - lamentowali mieszkańcy. Odtąd za punkt honoru uznali zakupienie go. Przeprowadzono zbiórkę pieniędzy, a i rajcy miejscy grosza nie skąpili. W dalekim Elblągu znaleziono ludwisarzy, którzy obiecali, że na świętego Marcina dzwon będzie gotowy . Życie mieszkańców upływało w spokoju i dostatku. Żenili się, rodzili dzieci, uprawiali ziemię i handlowali. Przez dwie bramy Landsbergu nieprzerwanie płynęły kupieckie karawany z Mehlsacku, Bartensteinu i Heilsbergu. Z jedną z takich karawan przybyła do osady piękna kobieta. Córka zamożnego kupca z Bartensteinu zatrzymała się wraz z ojcem w domu rajcy Alberta. Śliczna dziewczyna poruszyła serce zasadźcy. Zapałał on do niej gorącym uczuciem. Nie zwlekając poprosił ojca o rękę Anny Zuzanny. Spotkał się z życzliwym przyjęciem, nie wiedząc że owa kobieta ma złe serce, a ojcu zależy jedynie na pozyskaniu zamożnego zięcia. Zaplanowano ślub. Uroczystości weselne miały odbyć się przy dźwiękach nowego dzwonu. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali owego święta, a wybranka Alberta podbijała ich serca swoją urodą, skrzętnie ukrywając podły i chciwy charakter. Niebawem zresztą wraz z ojcem wróciła do domu. Kończyło się lato i nastała pora żniw. Zboże obrodziło tego roku nadzwyczajnie. Jednak gdy mieszkańcy zbrojni w sierpy zmierzali ku swoim polom, rozpętała się straszliwa burza. Gdy nawałnica ustała, rozległ się wielki płacz. Całe zboże leżało połamane na ziemi, a ziarna wytłuczone gradem pogrążyły się w błocie. Przed ludźmi stanęło widmo głodu. Wysłano posłańców do pobliskich miast, lecz i tam spichlerze stały puste. Nie pozostało im nic innego jak kupić zboże od kupców z Gdańska. Jednak ci zażądali ogromnej sumy pieniędzy, której Landsberg, zamówiwszy dzwon, już nie miał. Mieszkańcy zebrali się na naradzie. Radzono, radzono, ale problem jak był, tak pozostał. Wtedy wstał Albert: - Mieszkańcy – powiedział – jestem nieżonaty, nie mam dzieci, więc mogę swój majątek obrócić dla dobra ogółu. Sprzedajmy moje stada i zastawmy ziemię. Sprowadziłem was tu z dalekich Niemiec i nie pozwolę, byście pomarli z głodu. Jak postanowił, tak uczynił. Niebawem z dalekiego Gdańska przybyły wozy wyładowane zbożem. Zapełniły się spichlerze. Zniknął strach przed zimą. Mieszkańcy wdzięczni Albertowi zastanawiali się, jak odwdzięczyć się swemu dobroczyńcy. - Nazwijcie dzwon imieniem mojej ukochanej. – odpowiedział. Tak też zrobiono i wkrótce, w przeddzień świętego Marcina, dzwon ozdobiony napisem ANNA ZUZANNA został wciągnięty na kościelną wieżę. Tego samego dnia przybyła narzeczona Alberta. Już od progu pytała: - Gdzie się podziały twoje bogate sprzęty? Gdzie twoje stada – wolała – rozglądając się niecierpliwie. Albert opowiedział jej o swojej ofiarności. - Twój lud nie będzie cierpiał głodu – zaczęła – ja również nie zamierzam żyć w biedzie, głupcze! Po czym w gniewie odjechała. Choć dla całego miasta nadeszła chwila radosnego święta, nic nie mogło utulić żalu Alberta. Wszyscy wylegli przed Kościół, a dumni chłopcy szrapneli za sznur dzwonnicy. Serce dzwonu drgnęło. Ale czy dzwon odlany był ze skazą, czy zimny brąz wzruszył się rozpaczą kochanka, dość że dały się słyszeć dźwięki mocne, lecz jakże fałszywe. Dzwonnica zaskrzypiała, jakby pochyliła się z jękiem, a dzwon z przeraźliwym hukiem wpadł wprost do młyńskiego stawu. Niektórzy nawet powiadali później, że słychać było wśród uderzeń dzwonu słowa: „Jeśli mam się nazywać Anna Zuzanna, wolę utonąć w tym stawie.”. I wy, drodzy czytelnicy, jeszcze dziś, gdy staniecie u brzegu dawnego Stawu Młyńskiego, to, choć ostatnie jego krople wyschły wiele lat temu, na świętego Marcina o północy sami możecie usłyszeć te słowa, ni to skargę, ni to zawodzenie…

Srebrna łyżeczka

Dawno, dawno temu, gdy warowne mury Bartensteinu zamieszkiwali rycerze w białych płaszczach, a wąskimi uliczkami Lansbergu z godnością kroczyli brzuchaci niemieccy rajcowie, w pobliskiej wiosce zwanej Weskeim wznosił się klasztor. Zamieszkujące go pobożne mniszki co dzień z nastaniem świtu modliły się wielbiąc Boga i radując serca ludzi swoim pięknym śpiewem. Mniszki żyły zgodnie, kierowane przez surową siostrę Agatę, szanowaną powszechnie za niezłomność zasad i żelazną rękę w gospodarstwie. Pewnego zimowego dnia spokój zgromadzenia zakłócili niespodziewani goście. Oto pod bramę klasztoru zajechała świta biskupa, a wkrótce po niej zjawił się i sam biskup. Zakonnice ugościły ich jak umiały. Zasobne piwnice rozciągające się pod całą budowlą mieściły pod dostatkiem jadła i dojrzałego wina. Jednak Jego Eminencji nie spodobała się zbyt skromna zastawa sióstr, polecił więc towarzyszącym mu klerykom przynieść własne, srebrne sztućce i porcelanowe talerze. Następnego dnia, gdy tylko słońce pierwszymi promieniami zaróżowiło kościelną wieżę, po porannej mszy orszak biskupi wyruszył w dalszą drogę. W pośpiechu zapomniano jednak spakować drogą zastawę biskupią. Przeorysza Agata, zorientowawszy się w sytuacji, zawołała najmłodszą spośród mniszek, polecając jej, by pozbierała szybko biskupie skarby. W koszu wyłożonym słomą spoczęły porcelanowe talerze, kryształowe kielichy i srebrny nóż. W jakąż rozpacz wpadła młoda dziewczyna nie odnalazłszy srebrnej łyżeczki. Zalana łzami stanęła przed Agatą. - Matko Przełożona, nigdzie nie mogę odnaleźć srebrnej łyżki Jego Eminencji – powiedziała szlochając. - Szukaj musi się znaleźć! – odpowiedziała chłodno przeorysza. Jednak, mimo pomocy innych towarzyszek, do południa zguby nie odnaleziono. Zgromadzono się więc w refektarzu. - Skoro nigdzie nie ma owej łyżeczki, słusznym wydaje się wniosek, że została skradziona – rzekła trzęsącym się głosem najstarsza z zakonnic. Wszystkie oczy spoczęły na młodej mniszcie, a ta, jakby potwierdzając swoją winę spłonęła czerwienią. - Służebnicy bożej nie przystoi kraść! Ślubowałaś wszak na najświętszy sakrament! – Powiedziała matka Agata - Zostaniesz ukarana! – dodała po chwili. Na nic zdało się zaklinanie młódki o swojej niewinności. - Zostaniesz zamurowana w klasztornym lochu i do końca swoich dni rozpamiętywać będziesz hańbę, jaką okryłaś nasze zgromadzenie – zapadł surowy wyrok. Niewinna poprosiła o ostatnią szansę – sąd boży. - Z woli najwyższego przekonacie się o mojej niewinności – łkała. Wówczas świątobliwa Hilda przyniosła młode lipowe drzewko: - Jeśli lipa ta, zasadzona korzeniami do góry, okryje się listowiem uznamy twą niewinność. Nikt jednak nie zamierzał czekać na cud. Tego wieczoru skazaną zamurowano w najciemniejszym lochu. Następnego ranka całe zgromadzenie obudził śpiew dochodzący z podziemi. To młoda mniszka modliła się śpiewając słowa psalmu: Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Śpiew jednak z dnia na dzień cichł, by zamilknąć w końcu na zawsze. Mijały tygodnie i nadchodziły święta Wielkanocy. W całym klasztorze trwały radosne przygotowania. Nagle jedna z kobiet zamarła w bezruchu widząc, jak wśród pajęczyn rozerwanych szczotką błyszczy zagoniona biskupia łyżeczka. Szybko zebrały się wokół niej pozostałe siostry wraz z przełożoną. Po chwili bez słowa pobiegły do przyklasztornego ogrodu. Tam, w najdalszym kącie ze sterczących w górę korzeni lipy wystrzelały zielone pędy – dowód niewinności ich najmłodszej siostry. Mijały wieki, klasztor opustoszał, a jego na miejscu pozostały jedynie ruiny. Przetrwała tylko dziwna lipa, której obsypane kwieciem gałęzie wyrastały wprost z ziemi, przypominając historię skrzywdzonej niewinności. I czasem, w letnie wieczory, słychać ni to dziewczęcy śpiew, ni to szmer lipowych liści. Okoliczna gawiedź powiada, że jeśli komu w okolicy sądzony pożar lub inne nieszczęście, to w oknach jego domu pojawia się zarys niewieściej postaci w mnisim habicie. Niektórzy wierzą, że to owa nieszczęśnica z Weskaim.

Matczyna miłość

Najstarsi mieszkańcy maleńkich Czyprek pod Worynami, gdy widzą kobietę niezbyt gorliwie zajmującą się pozostawionymi pod jej opieką dziećmi, zwykli opowiadać niefrasobliwym niewiastom starą legendę. Oto, gdy młoda kobieta skonała w połogu pozostawiwszy maleńkie dzieciątko jedynie z ojcem, ten nie mogąc poradzić sobie, przyjął pod swój dach mamkę. Nakazał jej przy tym surowo, by troszczyła się o dziecko i kochała je jak swoje własne. Ta jednak okazała się zbyt leniwa. Zwykle zawijała dziecko w tłumoczek i wieszała u powały , a sama udawała się na plotki do kumoszek. Zapracowany ojciec był przekonany, że jego maleństwo posiada wszystko, czego mu potrzeba. Dziecko spędzało jednak dnie samotnie zanosząc się płaczem. Zmarniałoby niebożątko zapewne, gdyby nie zmarła matka, która zaniepokojona płaczem pierworodnego przychodziła utulić ukochane dziecko. Pewnej zimowej nocy służkę przebudziło radosne kwilenie niemowlęcia. Z przerażeniem zobaczyła zmarłą gospodynię pochylającą się nad kołyską. Zmarła na chwilę spojrzała niedobrej mamce w oczy, przytuliła dziecko i odeszła. Przerażona kobieta zaczęła sumiennie wywiązywać się ze swoich obowiązków. A zmarła zaznała wreszcie spokoju w grobie.

Zatopiony kościół

Toprzyny to dziś bardzo pobożna wieś. Dlaczego? Być może wiedzą coś o tym starsi mieszkańcy, którzy przechodząc w pobliżu stawu leżącego przy drodze wiodącej do Górowa żegnają się znakiem krzyża. Uważny wędrowiec dostrzeże po chwili, że ów zbiornik wodny swoim kształtem przypomina kościół. Jeśli zaintrygowany zagadnie przechodzącego nieopodal staruszka usłyszy taką oto historię: Dawno, dawno temu, tu gdzie dziś widzisz sine wody stawu stał murowany kościół, wzniesiony jeszcze przez rycerzy zakonnych. Mieszkańcy jednak nie szanowali swej pięknej świątyni. Obrażając Najwyższego, w dzień święty zwykli byli zaprzęgać konie, by jak co dzień pomnażać swój majątek. I tak przez wiele lat kościół stał pusty. Dopiero na wieść o nadciąganiu wrogich wojsk, przerażeni mieszkańcy w rozpaczy szukali miejsca, gdzie mogliby się schronić wraz z dobytkiem. Wówczas przypomnieli sobie o solidnym budynku kościoła. Gdy tylko zamknęły się za nimi okute dębowe wrota, opatrzność wymierzyła długo odkładaną karę. Kamienne fundamenty zadrgały, a ziemia rozstąpiwszy się pochłonęła bezbożników. Dziś pozostał tylko ten staw, którego dna nie sposób dosięgnąć. Czasem jednak w burzliwe noce grzmotom błyskawic zadaje się towarzyszyć dźwięk dzwonów i zawodzenie potępionych grzeszników.

Czarci głaz

Tam gdzie na wschodzie i północy kończyła się kraina warmińska przez długi czas kończyło się chrześcijaństwo. Nic więc dziwnego, że i moc czartowska była na tych ziemiach najsilniejsza. Do dziś pomiędzy leżącymi na granicy Natangii i Warmii Janikowem i Workiejmami leży wielki kamień zwany czarcim głazem. Wyobraźnię porusza ślad w kształcie pięści odciśnięty na jego środku. Podania mówią, że pewien chłop z Janikowa, zwanego wówczas Hanshagen posiadał bardzo kłótliwą i chciwą żonę. Mając dosyć nieustannych awantur i pretensji o nie dość dostatnie życie postanowił sięgnąć po ostatni sposób. Postanowił zawiązać pakt z diabłem. W noc Walpurgii, kiedy to duchy i demony zwykły zstępować na ziemię, wymknął się po kryjomu z chaty, by stanąwszy pod głazem wezwać diabła. Zły nie kazał na siebie długo czekać. Stanął w całej okazałości przed przelęknionym wieśniakiem. - Dostaniesz czego pragniesz, lecz znasz cenę. - Powiedział dudniącym głosem szatan. Wieśniak ze strachu nie mógł wyksztusić głosu. Nie mogąc doczekać się odpowiedzi diabeł zaproponował: - Skoro z lęku przed moim majestatem zaniemówiłeś, to napisz na ziemi czego pragniesz w zamian za swą duszę. Tu masz stosowny patyk. Chłop z wdzięcznością chwycił kij i mozołem kreślił na piasku koślawe litery: Pragnę pieniędzy. Dużo pieniędzy. Chcę żeby mnie ludzie szanowali, a żona się bała. Czas mijał a chłop czy pisać nie umiał dobrze, czy i w tej czynności strach przed biesem mu przeszkadzał, pisał coraz wolniej i koślawej. - Dobrze już dobrze. Napisz teraz, że zgadzasz się oddać swoją duszę i dostaniesz coś napisał. Niecierpliwił się Kusy, zerkając z niepokojem na trupioszary horyzont. Chłop zaczął więc skrobać dalej: Zgadzam się oddać diabłu… Nie zdążył dokończyć. Dały się słyszeć dzwony kościoła w Jankowie. Diabeł zwinął się jęknął i uderzywszy z wściekłością w głaz zapadł się pod ziemię.

Czarci młyn

Nawet mieszkańcy najmniejszych wsi i osad jak świat długi i szeroki zawsze znajdują jakiś powód do dumy. Nie inaczej rzecz się miała z pracowitymi mieszkańcami maleńkiej wsi Augamy. Oto przed laty, sprowadzony z dalekiej Holandii majster wzniósł piękny, pękaty wiatrak. Mielił on mąkę nie tylko dla mieszkańców osady, ale zborze przywozili tu nawet gospodarze z odległego Górowa. Właściciel młyna - Wolfgang, jak przystało na wykonującego tę zacną profesję, był brzuchaty, a gdy wymachiwał swoimi długimi i mocnymi ramionami wydawał się kubek w kubek podobny do wznoszącej się na wzgórzu za wsią budowli. Dumni mieszkańcy pysznili się wobec innych wieśniaków i mówili: - Pokażcie nam większy wiatrak w okolicy. - Nasz młynarz mieli tak białą mąkę, że bułki z niej pieką dla samego Biskupa z Heilsbergu. I rzeczywiście wcale nie przesadzali. Mijały lata i miejsce statecznego i ciężkiego Wolfganga zajął jego zięć. Suchy jak tyka Johan. Odtąd źle zaczęło dziać się na augamskim wzgórzu. Mąka nie była tak biała jak kiedyś, a chciwy młodzieniec zatrzymywał dla siebie coraz większą część zboża zwożonego przez chłopów. Na domiar złego młynarz coraz częściej zaglądał do kieliszka. Nieszczęście nie dało na siebie długo czekać. Pewnego gorącego kwietniowego dnia pijany Johan zaprószył ogień, a wyschnięty, stojący od ponad pół wieku wiatrak płonął krótką chwilę, grzebiąc w zgliszczach właściciela. Młoda wdowa wyjechała śpiesznie zaraz po pogrzebie, bez żalu porzucając nic nie wartą teraz ojcowiznę. Jednak mieszkańcy Augam nie potrafili tak obojętnie przejść wobec utraty tego, co wyróżniało ich wieś w okolicy. -Sprowadźmy nowego młynarza, niech zbuduje piękniejszy wiatrak – mówili. Nikt jednak nie kwapił się, by na odległych wzgórzach wielkim kosztem budować nowy młyn. Wraz z upływem miesięcy mieszkańcy coraz bardziej upadali na duchu. Tracili nadzieję, że tegoroczne zboże zmielą we własnym wiatraku. - Jeden diabeł chyba znów tu coś zbuduje! -Czart jeden by nam pomógł! – mawiali w rozpaczy. Zapomnieli stateczni gospodarze, że licho nie śpi a po nocach słucha. I stało się, że z nastaniem lipca w Agamach stanął bogaty wóz po brzegi wyładowany żelaznymi okuciami i narzędziami ciesielskimi. Z wozu zeskoczył żwawy człowieczek nikczemnej postury, utykający na lewą nogę. Szybko zgromadził się tłum, a sołtys zagadnął przybysza: - A wy panie za czym do nas przyjechaliście? - Słyszałem, że młyn chcielibyście wystawić – rzekł, poprawiając przykusy kubrak przybyły. Szybko zwołano naradę. Brał w niej udział sołtys i jego dwóch zastępców. Gdy wszyscy zajęli miejsca, kusy człowieczek powstał. Uśmiechnął się krzywo. - Mogę wam wznieść wiatrak. Piękniejszy niż poprzedni. Jednak cena będzie wysoka. Chłopi posmutnieli. Sołtys ponuro potarł dłonią nieogolony policzek. Skąd wziąć tyle pieniędzy? – pomyślał. - O pieniądze się nie martwcie – ciągnął przybysz, jakby czytał w myślach – zapłacicie inaczej. Gdy wypowiadał te słowa w izbie pociemniało. Jedynie twarz gościa płonęła zda się nieziemskim czerwonym światłem. Chłopi spojrzeli na niego i pobledli. Zamiast kuternogi na zydlu rozpierał się rogaty bies. Pojęli od razu, jaką cenę przyjdzie im zapłacić. Diabeł wstał, kładąc jednocześnie na stole zwój pergaminu. - Zjawię się jutro.- powiedział – Chcecie młyna – podpiszecie własną krwią. Długo siedzieli w milczeniu patrząc ponuro na cyrograf. - Co czynić? Co nam robić? – powtarzali nieustannie. Nad ranem przyszła im do głowy zbawienna myśl. Szybko wymknęli się z izby. W chlewiku sołtysa wesoło chrząkały trzy dorodne świnie. Chłopi niewiele myśląc chwytali jedną za drugą, kaleczyli nożem i maczając pióra w cieknącej świńskiej posoce, kolejno podpisywali umowę. Wreszcie zatarli zakrwawione ręce i wesoło pomaszerowali do chaty. Diabeł już czekał. Chciwie złapał cyrograf i ponownie znikł. - Młyn będzie stał przed świtem. – Dobiegło z rozwiewających się oparów siarki. Radość gospodarzy była jednak złudna. Zły, rzuciwszy jeno okiem na podpisy, zorientował się w postępie. Dam ja im wiatrak– zgrzytał zębami. Nocą stanął na zgliszczach poprzedniej budowli. Tupnął kosmatymi racicami i powietrze wokół niego zaroiło się od leśnych demonów, boginek, wieszczych i wiedźm. Rozbiegły się one wkrótce w poszukiwaniu budulca, by o północy wrócić ze skradzionymi z augamskich chałup deskami, drzwiami, drabinami. Do rana młyn stanął. Z daleka, w porannej mgle wyglądał okazale. Szerokie skrzydła celowały w niebo, gotowe do pracy. Jednak, gdy mieszkańcy podjechali wyładowanymi wozami bliżej powiał wiatr, mgła opadła. Młyn zaczął na oczach chłopów rozpadać się, jak domek z kart i po chwili wzgórze stało puste jak poprzednio.

Srebrna szpada

Wiele lat temu, zanim wojska napoleońskie spustoszyły landsberski ratusz, bogatsi mieszczanie mieli zwyczaj, by popisując się swoim dostatkiem, nosić przy boku paradne szpady. Zwyczaj pozornie nieszkodliwy, gdyż nigdy nie nadarzała się okazja do wyciągania kawalerskiej broni. Jednak nadszedł dzień, gdy okazał się on przyczyną nieszczęścia. Pewnego razu zgromadzeni rajcy miejscy omawiali pewną ważną sprawę. Dziś nikt nie pamięta, czego dotyczyły obrady, jednak były bardzo burzliwe. Długo nie można było dojść do porozumienia. Spierano się, walono pięściami w stół. Wreszcie jednak niemal wszyscy zgodzili się z burmistrzem. Tylko dwóch najbardziej zaciekłych adwersarzy za nic nie dawało się pogodzić. Największą wściekłością zapałał pan Philiborn, właściciel składu drzewnego na rogatkach miasta, człowiek tak zamożny, że jego szpada wykonana była z czystego srebra. Wściekał się tym bardziej, że racje przeciwnika wydawały się brać górę w dyspucie. Philiborn uniósł się gniewem i straciwszy panowanie nad sobą dobył szpady, którą śmiertelnie ugodził swojego rozmówcę. Przerażony swoim czynem natychmiast wybiegł z ratusza i opuszczając miasto ukrył się w pobliskiej dąbrowie. Na próżno wzywano go do powrotu. Nikomu nie uśmiechało się też sprowadzanie desperata siłą. Wreszcie jeden z rajców obmyślił sprytny plan. Wybrał się samotnie do lasu, gdzie ukrywał się zbrodniarz. - Philiborn – powiedział – idzie zima, ile możesz się tu ukrywać. Wracaj przecież nie masz już się czego bać. Nie zabiłeś, nasz przyjaciel wraca powoli do zdrowia. I rzeczywiście, razem powrócili do miasta. Jednak na Philiborna czekali nie tylko burmistrz i rada miejska. Oddział straży szybko rozbroił mordercę i zamknął w areszcie. Gdy sprawiedliwości stało się zadość, szpadę umieszczono na ścianie w sali obrad miejskiego ratusza, by odtąd przypominała ojcom miasta, że ani próżność, ani porywczość nie przystoją statecznym mieszczanom. Nasza historia jednak nie kończy się tak prosto. Szpada zginęła w roku 1807, zrabowana przez maszerujące wojska francuskie, ale rajca Philiborn dłużej nie zaznał spokoju. Po tym, jak ścięto go na landsberskim rynku w ratuszowych salach zaczęto widywać bezgłowego ducha, błąkającego się pozornie bez celu. Szczególnie prześladował on owego spryciarza, który oddał mordercę w ręce straży miejskiej. Ten, nękany przez zjawę usunął się z urzędu, wówczas duch także przeniósł się, tym razem na miejski rynek. Mijały lata, a ponure wspomnienie tragedii nie dawało spokoju mieszkańcom. Duch Philiborna nie mógł odejść. Rozwiązanie okazało się jednak bardzo proste. W noc Bożego Narodzenia, pewna kobieta, stara i nieco ślepa, zasiedziała się w kościele. Wracając natknęła się na widmo, jednak przekonana, że to ktoś znajomy zagadnęła je uprzejmie. Niezrażona milczeniem zagadnęła po raz drugi i trzeci. Wówczas upiór przemówił: - Droga Agato (tak bowiem miała na imię staruszka) zagadnęłaś mnie trzy razy. Mogłem przemówić. Wróć teraz do kościoła i zmów za mnie jeszcze „Ojcze Nasz”, a spocznę w spokoju na wieki. Jam jest rajca Philiborn. Po czym widmo rozwiało się. Starowinka była przerażona, jednak nie potrafiła odmówić chrześcijańskiej przysługi. Wróciła i żarliwie modliła się za spokój duszy pokutnika. Zapewne prośby jej wysłuchano, bo ani ja, ani nikt inny więcej zjawy nie widział.

Skarb z Woryn

Wokół dawnego Górowa liczne były niegdyś majątki ziemskie bogatych rycerzy. Żyli oni po swoich dworach wesoło i dostatnio. Tak też działo się w dobrach woryńskiego pana. Możny był on ogromnie, ale jak był bogaty, tak i skąpy. Nigdy żaden ubogi nie odszedł syty spod pańskiego pałacu. Wreszcie nadszedł kres życia grzesznika. Zwlókł się on nocą, gdy wszyscy spali, z posłania i z dębowej skrzyni wydobył zawiniątko z kosztownościami, które całe życie gromadził. Powlókł się potem do stodoły i wykopawszy głęboką jamę wepchnął tam, co przydźwigał. Długo zasypywał potem swoje dobra, przy każdej łopacie mamrocąc: - Czarcie nasienie ochraniaj mój skarb, dopóty, dopóki pługiem zaprzężonym w czarne koguty nie wyora. Nie wiedział skąpiec, że świadkiem wszystkiego był parobek, który słysząc skrzypienie wrót stodoły przebudził się i leżąc w sianie widział i słyszał, co czynił jego pan. Dziedzic zmarł niebawem ciesząc się, że jego skarbami nikt radował się nie będzie. Parobek jednak pamiętał o wszystkim i nieśpiesznie, gdyż od zawsze odznaczał się rozsądkiem, przygotował się do zdobycia zakopanego majątku. Ożenił się i dzięki ciężkiej pracy został rządcą majątku w Worynach. Wówczas przystąpił do dzieła. Kupił na targu dwa czarne koguty, obstalował u kowala maleńki pług i wiele tygodni przyuczał ptaki do chodzenia w zaprzęgu. Dziwowali się ludzie szaleństwu rządcy, ale że szanowali go, nie śmieli kpić w żywe oczy. On tymczasem nic sobie nie robiąc z ludzkich języków nauczył koguty polowej roboty i skarb strzeżony przez diabła wyorał. Nie dał nic po sobie poznać i niby za uzbierane na służbie pieniądze wraz z rodziną wyjechał w dalekie strony, kupił gospodarstwo i żył w dostatku. Diabeł jednak nie zapomniał, jak go okpiono. Dosypał bykom spryciarza szaleju do siana i rozwścieczone kolosy dotkliwie poturbowały swego właściciela. Odtąd choć zamożny, jak kaleka na świecie musiał chodzić.

Srebrny jeleń

Dawno, dawno temu, gdy w majątku Wildenhoff żyli zapaleni myśliwi, zdarzyła się niesamowita i ponura historia. Panowie ci żelazną ręką trzymali swoich poddanych. Nie darowali im nigdy ani dnia pańszczyzny, ani korca żyta daniny. Zabraniali im też surowo polowania w swoich lasach. Zdarzyło się jednak raz, że pewien chłop zobaczył jelenia pasącego się na jego poletku, a że głodny był i w domu dzieci i żona też o pustych brzuchach siedzieli, niewiele myśląc chwycił kamień i mocno ugodził zwierzę. Pech chciał, że wszystko to widział gajowy, który kazał od razu kazał chłopa chwycić i zaprowadzić przed surowe oblicze dziedzica. Kara była okrutna. Wychłostano nieboraka. Nie poprzestano jednak na tym. Sprowadzono jednego z wcześniej schwytanych jeleni. Dorodne zwierzę potrząsało groźnie porożem. - Niech karę na zbrodniarzu wymierzy las – rzekł hrabia. Przywiązano chłopa do jelenich rogów, a rącze zwierzę poszczute psami runęło w zarośla. Długo niosły się przekleństwa chłopa, złorzeczenia i skargi. Ciała nie znaleziono. Nie spoczął nieborak w poświęconej ziemi. Niedługo po tym dziedzic wybrał się na polowanie. Długo ścigał pięknego jelenia. Zgubił orszak w myśliwskiej gorączce i ani się obejrzał jak zapadł zmierzch. Wreszcie psy osaczyły zmęczone zwierze. Zachwycony myśliwy już podnosił do oka strzelbę, gdy dostrzegł łańcuchy zwisające z poroża jelenia. Wzdrygnął się od nagłego chłodu. Przeżegnał, by odegnać złe myśli. - Bóg ci nie pomoże. To sprawa między nami, panie. – Dobiegł złowrogi szept z boku. Przerażonymi oczyma ujrzał on skrwawioną postać o pustych, rozdartych cierniami oczodołach. Chłop nie odezwał się więcej. Uniósł tylko w górę sine ręce a dziedzic poczuł stalowe kleszcze zwierające się w jego piersi. Poszukiwania trwały długo. Gdy gajowi odnaleźli wreszcie pana, zamarli zdjęci zabobonnym lękiem. Ciało pana nie spoczywało samotnie. Tuż obok zaklinowany w objęciach niewielkiego dębu szczerzył zęby w ironicznym uśmiechu rozkładający się trup skazanego chłopa.

Krzywy mostek

Dawne podania powiadają, że dzikie lasy Prus pełne zwierza wszelakiego przemierzają nie tyko nasi nieustraszeni myśliwi, ale także i upiór, który pod postacią białowłosego strzelca wraz ze sforą czarnych psów przemierza knieje, polując na ludzkie dusze. Niepewne te wieści potwierdzają najstarsi mieszkańcy Dulsina, pamiętający opowieści swoich dziadków. Otóż nieopodal wsi znajdował się tam niegdyś, poniżej wąwozu zamożny majątek rycerski. Miejsce było, powiadano, przeklęte i straszyło tam od niepamiętnych czasów. Szczególnie strasznie robiło się w noc Bożego Narodzenia, właśnie gdy grasować miał zaczynać ów Dziki Myśliwy, przez Niemców zwany Wilde Jäger. Upodobały specjalnie sobie złe moce most nad pobliską rzeką Elmą. Nic dziwnego z resztą, bo siła złego wydarzyło się w tym miejscu. Nie było roku, by ktoś w czas roztopów życia nie postradał, spadając z chybocącej się kładki w mulisty nurt wody. Ciągnęło tu także samobójców wszelkiej maści, to topiących się, to wieszających na gałęziach nadrzecznych zarośli. Najbardziej znany jednak był przypadek, jaki zdarzył się dziedzicom pałacu w Dulsinie. Oto gdy wracali oni w noc sylwestrową do domu, zostali napadnięci na owym moście przez nieznanych sprawców. Niesamowitość miejsca i późniejsze zdarzenia pozwalają wątpić, że stali za tym zwykli zbójcy z krwi i kości. Odtąd bowiem, gdy wracać nocą przed Trzema Królami przez rzeczony mostek można było spotkać czarny powóz zaprzęgnięty w kruki, w szaleńczym pędzie zmierzający w stronę starych dworskich zabudowań. A kto ów powóz spotykał na swej drodze, mógł być pewien, że jeszcze tej zimy dotknie go jakieś nieszczęście.

Kościół na wzgórzu

Są w naszej okolicy miejsca, w których stoją martwe wysuszone drzewa, nie śpiewają ptaki, a w nawet najgorętsze lata nie zobaczymy brzęczącego roju much. Zazwyczaj jest to leśna polana, czasem wzgórze. Nawet ludzie, zaskoczeni nagłą ciszą, omijają je z daleka. Dlaczego tak się dzieje, niewiadomo. Mroczne i gęste lasy Natangii zawsze kryły wiele tajemnic. Być może owe miejsca to pamiątki dawnych uroczysk, leśnych świątyń poświęconych pruskim bogom. Jednym z takich tajemniczych miejsc jest wzgórze wznoszące się pomiędzy Gniewkowem a Kandytami. W XVI wieku ówczesny pan tych ziem Hans Jakob von Wallburg z Dzikowa postanowił ufundować nowy kościół, na miejsce zburzonej kandyckiej świątyni. Pragnął, by można było jego fundację oglądać ze wszystkich stron. Wybrał więc na miejsce budowy niedalekie wzgórze porośnięte starymi dębami. Sprowadził robotników z Bartoszyc, a mistrz murarski przybył aż z Bawarii. Odprawiono mszę świętą dla uczczenia rozpoczęcia prac. Wydawało się, że tylko patrzeć, a w górę piąć się poczną gotyckie mury świątyni. Przez cały dzień robotnicy wnosili na wzgórze drewno, wapno i kamienie. Gdy przyszedł wieczór utrudzeni zasnęli ledwie przyłożyli głowy do poduszek. Jakie było ich zdziwienie, gdy nazajutrz, zamiast zgromadzonych na szczycie materiałów, odnaleźli tylko sypki piasek. Wyklinając podstępnych złodziei, ponownie przystąpili do pracy. Tym razem jednak nie zadowalali się gromadzeniem budulca. Od razu wykorzystywali go, stawiając początki murów. - Teraz niczego nie ukradną – powiadali. Następnego ranka było jednak jeszcze gorzej. Po wykonanej pracy nie pozostał nawet ślad, a na wysypanym drobnym piaskiem szczycie nie było nawet znaku, by poprzedniego dnia stanęła tam ludzka stopa. Tym razem budowniczowie przerazili się nie na żarty. -To sprawka nieczysta! Krzyczeli zbiegając w pośpiechu. Posłano po pana. Przyjechał, pokręcił głową i odjechał, kazawszy wznowić prace. Tak też, bardziej bojąc się jego gniewu od sił nieczystych, zrobiono. Przed zmrokiem jednak na plac budowy przybyło kilku zbrojnych pachołków wraz z księdzem. Rozbili namioty na szczycie wśród wznoszących się nieśmiało podmurowań i rozpaliwszy ognisko przygotowali się do czuwania. Z nastaniem świtu na wzgórzu stawił się, kto mógł. Pośród rozbitych namiotów zwolna dogasało ognisko. Jednak nie znaleziono śladu po wykonanych uprzednio pracach. Znikli też wszyscy strażnicy. Najdłużej szukano księdza, lecz i on zapadł się niby pod ziemię. Nie starczyło już nikomu odwagi naruszać spokoju prastarej dąbrowy. Kościół ostatecznie wzniesiono na dawnym miejscu, a wzgórze nadal milcząc ukrywa przed nami swoją tajemnicę.